Lubicie wspomnienia? Ja bardzo. Zwłaszcza te dobre, bo kto by lubił złe? Pozwalają przenieść się w czasie i znów poczuć to szczęście unoszące się w powietrzu i zakradające się w każdy zakamarek naszego serca. Wspomnień więc parę z pierwszej podróży autostopowej. Niedoświadczony autostoper poznawał, czym jest wolność podróży i Boże prowadzenie.
Wsiadając
(jeszcze) do autobusu, zastanawiałam się, co ja robię. Mogłam zostać w domu,
mieć codziennie ciepły obiad, swoje wygodne łóżko, ludzi, których znam, a
jednak Bóg powiedział mi: stop i zabrał mnie w przygodę życia – bez ciepłego
obiadu, bez wygodnego łóżka, z ludźmi, których nie znałam. Jednak tego czasu nie
zamieniłabym na żaden inny, ludzi nie zamieniłabym na żadnych innych. Po
spędzeniu razem trzech dni miałam wrażenie, że znamy się latami – otwartość,
wielkie serce i Boży power.
Stop, bo
autostop. Sposób podróżowania do tej pory mi obcy. Na ludzi z wielkimi
plecakami i kartonem w ręku patrzyłam jak na szaleńców. Później sama stałam się
takim szaleńcem – Bożym szaleńcem, przemierzając Europę bez jedzenia i
pieniędzy.
Podróż, w
ramach rekolekcji autostopowych Piękne Stopy, rozpoczęliśmy w Łodzi. Dotarło do
mnie, co tak naprawdę robię, kiedy zostawiałam kartę i wszystkie pieniądze. Był
to krok mówiący, że podczas tej całej trasy zdaje się na Bożą Opatrzność. To,
co On ześle, to będziemy mieć. Utkniemy na krańcu świata – będziemy czekać.
Spotka nas parę bez jedzenia – będziemy głodni. Zgodziłam się na taki układ, w
głębi serca czując, że Bóg spod swojej ręki nas nie wypuści i nie pozwoli, aby
stała nam się jakakolwiek krzywda, czy chociażby żebyśmy byli głodni. I tak też
się stało. Pierwszego dnia, mając do wyboru dwie bułki, które dostaliśmy na
drogę, zjedliśmy tę mniejszą, większą zostawiając na „trudniejsze jutro”. Przed
posiłkiem modliliśmy się, „aby na tym stole nie zabrakło chleba”. Jak wielka
była nasza radość, kiedy wieczorem od jednego kierowcy dostaliśmy chleb-zwykły
bochenek chleba, który był dla nas darem z Nieba. Waldek (bo tak było na imię
kierowcy) zaprosił nas do siebie na noc, w razie gdyby nie udało nam się nic
złapać. Bóg tak chciał – po 1,5h prób dostania się do Niemiec stopa w
przeciwnym kierunku złapaliśmy w dwie minuty. Wielkie serce, wielka gościna,
wielka Boża obecność i opieka! Spełniło się moje pragnienie – chociaż raz w
ciągu całej podróży mogłam spać w normalnym łóżku.
Później poszło
jak z płatka – Bratysława i zgodnie z wolą Bożą – Asyż i Wenecja. Po drodze
lekcja porzucania własnych planów, łamania stereotypów i mylności pozorów. Jak
bardzo się mylę, doświadczyłam w Bratysławie. Wysiedliśmy z busa, która wiózł
nas z Wrocławia i trzeba było szukać następnego transportu. Zauważyliśmy auto
warte setki tysięcy, a za jego kierownicą człowieka, do którego powiedziałam,
że nigdy nie podejdę, bo sądząc po jego wyglądzie, na pewno nikogo nie weźmie.
Pozór złamany – po chwili rozmowy Czech Jarek zabrał nas do Włoch, o 3:30,
nadkładając ok. 20 km, zostawił pod Bazylika w Asyżu, upewniwszy się parę razy,
że na pewno chcemy tu zostać. Zostawił nam 10 euro i swoja wizytówkę, mówiąc,
że będzie 20 km stąd i możemy dzwonić, gdyby coś się działo. Bóg – ja 1:0.
Nasz plan
zakładał dotarcie do Turynu. Jednak oboje wiedzieliśmy, że Bóg zaprowadzi nas w
inne miejsce, inną trasą niż sobie obmyśliliśmy, stawiając nam na drodze takich
ludzi, którzy ubogacą nas, a my ubogacimy ich. Na potwierdzenie: chcieliśmy
jechać przez Poznań – nie było nam dane znaleźć wylotówki z Łodzi do Poznania,
do prawie każdej miejscowości, którą mieliśmy napisaną na kartonie – nie dotarliśmy.
Bóg wie, gdzie. Bóg wie, jak. Bóg ma swoje drogi – inne niż nasze. Lepsze niż
nasze.
Bezradność
najlepszym rozwiązaniem? Teraz wiem, że tak! W sytuacji, kiedy nie miałam
psychicznie siły chodzić po parkingu i po raz setny pytać niezauważających mnie
Włochów: „Va forse verso….?”, zaczęłam się modlić o rzecz dla mnie niemożliwą –
o stopa bezpośrednio do Polski z Padwy – zwariowałam, poddając się zupełnie. I
na to Bóg czekał. Parę odwiedzonych tirów i trafiłam na busa jadącego do
Polski, co więcej – do Łodzi. Bóg wysłuchuje, zwłaszcza jeśli sami staniemy się
bezradni i zdamy się tylko na Niego. Bóg – ja 2:0. Potem było 3:0, 4:0 itd.
Dzięki szybkiej akcji udało nam się jeszcze dotrzeć nad polskie morze –
4 320 km w niespełna 6 dni!
Doświadczyłam
także jak wielką moc ma świadectwo życia i modlitwa. Postanowiliśmy każdego
dnia o 15 odmawiać koronkę. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, drugiego dnia
kierowca modlił się z nami – za normę przyjęłam, że wyciszy radio i poczeka aż
skończymy. Jeszcze większego szoku doznałam później, gdy usłyszałam, że
ostatnio modlił się 8 lat temu, podczas pielgrzymki do Lichenia. Godzina 15
była dla nas wyjątkowa – wyjątkowa do samego końca. W dniu powrotu wchodziliśmy
na plac przed kościołem w Łodzi, słysząc dzwony bijące na godzinę 15.
Miłosierdzie w swej mocy pozwoliło nam bezpiecznie wrócić, utwierdzając w tym,
że nie były daremne nasze westchnienia każdego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz