piątek, 20 maja 2016

Tam, gdzie marzenia się spełniają, czyli Rumunia - part I



Słyszysz Rumun – myślisz Cygan? Nic bardziej mylnego. Właśnie dlatego Rumunia stała się moim „must be” podczas ostatnich wakacji – chciałam przełamać stereotyp Rumuna-Cygana.
-Gdzie jedziecie?
-Do Rumunii.
-Oszalałyście? Dwie dziewczyny do Rumunii?
-Yep, dwie dziewczyny i do tego blondynki.

Na lepszy pomysł nie mogłyśmy wpaść. Dwie blondynki łapiące stopa w tym kraju są powodem, dla którego stopa łapie się w minutę. Serio. Ale o tym za chwilę.
Na granicy polsko-słowackiej udało nam się złapać kierowcę (a dokładniej pana szczwanego biznesmena, który z Rumunii sprowadza garnki etc. I później sprzedaje to w Polsce, zarabiając całkiem niezłe pieniądze) jadącego na północ kraju. Tuż za granicą słowacko-rumuńską doznałam szoku. Sami cyganie. „Ej, może jednak Rumuni to tylko Cyganie? No way! Nie wysiądę tu z tego auta, ale do Polski też nie wrócę!”. Jako że droga długa, trzeba było jakoś tę podróż umilić. Płyta za płytą i nagle bam – kolędy. Za oknem słońce, w kalendarzu sierpień, a u nas „Cicha noc”. Ale dzięki jego wspaniałym interesom mogłyśmy przejechać przez cudowne rumuńskie wioseczki, gdzie przy drodze siedzi babci z chustką na głowie i sprzedaje (zastanawiam się tylko, komu) czosnek własnej hodowli i bimber własnej produkcji. Babcie mija furmanka z sianem zaopatrzona w rejestrację (!). Ot, życie się kręci. A wszystko tętni takim spokojem, taką ciszą, że serce moje chciało tam zostać.
Po nocy spędzonej w bagażniku busa, gdzie przestrzeń pozwalała na rozłożenie idealnie dwóch karimatek i śpiworków, nowy dzień powitałyśmy w Suczawie (Sucevita), w której znajduje się klasztor św. Dymitra – świątynia pełna ikon prawosławnych, cieniutkich świeczuszek i uroku zatrzymanego czasu i zupełnie innej kultury.
Po Suczawie w kolejce było do spełnienia moje prawdziwe marzenie i najmocniejszy argument, aby odwiedzić Rumunię. Braszów (Brasov) – miasto rodem z Hollywood. Urokliwe malutkie uliczki, fontanna w centrum, stragany z pamiątkami, które w Polsce mogłam kupić za dzieciaka (faktu, że to Wschód nie da się niestety ukryć). Ładnie, pięknie, ale zacznijmy od początku. Do Brasov dojechałyśmy późnym popołudniem – za późno na spełnianie dreamu, trzeba znaleźć nocleg, bo namiotu nie bardzo mamy, gdzie robić. Miasto małe, więc udało nam się zlokalizować bodajże dwa kościoły – jeden prawosławny (zamknięty), drugi rzymsko-katolicki (zamknięty). Wspaniale. Pokręciłyśmy się w okolicy churcha, szukając wejścia na plebanię, czegokolwiek. Nic. Znaczy weszłyśmy na teren chyba już niekościelny i przestraszone panem, który nas zauważył, zwiałyśmy stamtąd. Rozbiłyśmy się pod kościołem, co znaczyło przy głównej ulicy i czekałyśmy chyba na cud. Zagadnęła nas dwójka ludzi, którzy nas o drogę chyba chcieli spytać, ale koniec końców uratowali nas wiedzą, gdzie jest plebania. Rozbiłyśmy się z plecakami pod drzwiami i wraz z jakimś chłopakiem czekałyśmy na księdza. 21. 22. 23. Nikogo. Cóż robić? Dobry placyk przy kościele osłonięty z każdej strony budynkami nie jest zły. Karimatka, śpiworek i byle do rana. Nie zdążyłyśmy jeszcze głów przyłożyć do podu… tfu, śpiworka, gdy zobaczyłyśmy tych samych ludzi, którzy parę godzin wcześniej sprzedali nam jakże cenną informację. Popatrzyli na nas z politowaniem, uśmiechnęli i machnęli tylko, żebyśmy poszły za nimi. Cud, nie? Okazało się, że w szkole obok jakaś studencka międzynarodowa organizacja ma swoje spotkanie i możemy noc spędzić w jakiejś klasie. Thanks, God! Radocha na całej, bo lepiej obok siebie mieć krzesła niż mrówki i trawę. Nie obyło się rano bez stresu, gdy typowy pan Rumun (woźny/ochroniarz/who knows who) wszedł zdziwiony i kazał nam się zawijać, komunikując to niewerbalnie. Wyjaśniono nam później, że jest niedziela i on musi tę szkołę zamknąć. No problem, idziemy w miasto. Przeurocze miasto. Odkryłyśmy bułki zwane Covrigi – od tego dnia było to nasze codzienne śniadanie. Będzie reklama! Najlepsze bułki słodkie w życiu, jakie jadłam. A ciut jadłam, bo jest mrówka na słodycze. Spokojnie, nie musicie jechać do Rumunii, żeby ich skosztować. Polacy przemycili przepis w Poznaniu na Półwiejskiej otworzyli swoją piekarnie. Polecam! Nie byłam, ale się wybieram. Wszak Poznań bliżej niż Rumunia.
A co do marzeń. W Brasov znajduje się góra – Tampa. Tuż przy jej szczycie ktoś, kogo uwielbiam zbudował z drewna coś w rodzaju skrzyni/klatki/sami ocenicie. Na tyle jest duża, że spokojnie może stanowić własne M1. No i stanowiła! Wzrok ludzi, którzy widzieli mnie wbiegającą na szczyt z wielkim plecakiem, był bezcenny. Podobnie jak wtedy, gdy zadomawiałyśmy się w kawalerce życia. Wyobraź sobie – zasypiasz na świeżym powietrzu, wokół cisza, spokój, a pod stopami masz pół świata. Następnie rano, zbudzony słońcem, widzisz góry, chmury. Coś więcej do szczęścia? Dla mnie nic. :)





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz